O drżeniu w zbiorowości i o tym, czego w tekście nie widać – Tomasz J. Jasiński

mar 12 2017

O drżeniu w zbiorowości i o tym, czego w tekście nie widać – Tomasz J. Jasiński

Idź, idź, idź, mówił ptak: ludzki gatunek
Znieść nie umie niczego, co zbyt rzeczywiste.
Co mogło było być i to, co było,
Jeden ma kres, teraźniejszy wiecznie.

T.S. Elliot: Burnt Norton (Cztery Kwartety), tłum. Czesław Miłosz

 

Przeczytałem, że „blog” to tak zwany „dziennik sieciowy”.

 

Taka zbitka słowna, połączenie prywatnych obszarów intymności (dziennik) z formą jawnej zbiorowej komunikacji (sieć), to zaproszenie do szpagatu. Lecz taki szpagat towarzyszy pisaniu z definicji. Czai się w decyzjach dotyczących kształtu i treści tekstu. Pisząc chciałoby się obnażyć albo ukryć jakieś części intymnego doświadczenia. Obnażyć lub ukryć ostatecznie znaczy to samo, reprezentuje bowiem jedno kontinuum, po którym porusza się piszący i jego tekst. Chcemy być widziani w środku, ale tak, żeby zachować intymność. Chcemy ocalić prywatność, ale tak, żeby to nie było puste. Ostatecznie czytelnik i tak uruchomi proces zastanawiania się nad tym, co autor miał na myśli. Dzienniki zawsze publikowano, choć dotąd chyba częściej post mortem.

 

Dzienniki to się pisze do szuflady. Z innych jednak powodów niż reszta tego, co się pisze. Dzienniki są pisane dla siebie. Jak to więc jest, że współczesne formy komunikowania się niosą jakąś nową, szczególną odmianę ekshibicjonizmu?

 

Blog i jego autor to nieuchronnie rodzaj autokreacji owinięty wokół siebie samego, niczym zamieszczany w mediach społecznościowych selfie. I do tego momentu sam dla siebie jest usprawiedliwieniem. Sam sobie winien jest radość i wstyd przeżywany w akcie bezczelnego oczekiwania na uwagę. Odpowiada jednak na absolutnie podstawową potrzebę, genialnie ujętą przez Kohuta w koncepcji wielkościowo-ekshibicjonistycznych potrzeb. Do tego miejsca blog pozostaje obszarem autoerotycznego zainteresowania autora. Obnażamy to, z czego jesteśmy dumni. Ukrywamy to, czego się wstydzimy. A wszystko dlatego, że wydaje nam się, jakobyśmy mieli coś do powiedzenia. Jednak dalej pojawia się druga strona tego medalu, związana z odpowiedzialnością za to, co się w pisaniu wymyka spod kontroli. Przesiąka coś, co chce się powiedzieć, zupełnie niezależnie od tego, co sami myślimy, że mamy do powiedzenia.

 

Motywacja do pisania jest złożona i niejasna. Z pewnością angażuje jednak oba aspekty całej sprawy. Pochłonięci sobą możemy nie zauważyć, jak coś, co chce się powiedzieć, naszymi rękami tworzy tekst. Wtedy treść może się stać zupełnie oderwana od komunikatu, który się przemyca w słowach. Wtedy tekst nie ma sensu lub udaje, że go ma. Jednak oprócz tej bez-myślności, głębiej niesie potencjalnie niebezpieczny ładunek. Niedobrze coś nieść, zupełnie o tym nie wiedząc.

 

Psychologia nazywa to cieniem.

 

Cieniem pisarstwa nie jest tendencja do samozaspokajania kohutowskiej potrzeby zaistnienia w poczuciu własnego znaczenia. Cieniem jest nieuwaga na to, co niesione pod spodem. Być może każdy piszący chce dawać wyraz temu, co z głębi przemawia. Jednak ogólne przeczucie, że coś stamtąd przemawia, nie gwarantuje adekwatnego poziomu odpowiedzialności za losy tego czegoś w świecie i za losy świata w szponach tego czegoś. Żądni wciąż nowych wrażeń radośnie spoglądamy w otchłań i nawet nie zauważamy, jak ona zaczyna spoglądać w nas.

 

Dzisiejszy świat jest przeniknięty wieloma niejasnymi i mrocznymi obecnościami. Wymaga to szczególnej odpowiedzialności. Trzeba bardzo uważać, komu lub czemu otwiera się drzwi. Im bardziej się trzymamy swojego przekazu, tym mniej jesteśmy świadomi tego, co tak naprawdę jest przekazywane.

 

Forma tekstu niesie znaczenie w niemniejszym stopniu niż treść. Forma jest po trosze ramą wyznaczającą granice tego, co jest pisane i tego, co może się przez tekst przejawić. Pisanie psychologiczne jest formą szczególną. Jeśli bowiem psyché jest czynnikiem pośredniczącym pomiędzy różnymi światami, to opowieść o niej nigdy nie będzie osadzona w żadnym z nich. Zawsze rozciągać się będzie pomiędzy, zaglądając w szczeliny, rozciągając się pomiędzy krańcami. Na jednym z krańców mamy piśmiennictwo naukowe, zaś na drugim pisanie z przekazem głęboko subiektywnym. Oba mają swoje jasne i ciemne kawałki.

 

Moje pisanie nie jest ani takie, ani takie, więc zapewne nie ma sensu. Co nie znaczy, że jest bez znaczenia. Bywało, że pisałem teksty mniej lub bardziej naukowe. Takie, w których sens polega na precyzyjnej wykładni znaczeń. Moim zdaniem świat wysycił się tego rodzaju naukowością. Określona epoka organizacji mentalnej kończy się. Osiągnęła swój szczyt i się wyjaławia. Przyrost pisarstwa niebeletrystycznego rozwijał się w niej w postępie geometrycznym. Doszło do momentu, w którym powiela się ciągi znaczeniowe pozbawione sensu. Jedynym sensem pozostaje ilość punktów we wskaźniku cytowań.

 

Purnonsens.

 

Decyzja o pisaniu bez sensu jest niezgodą na kontynuację umierającej tradycji psychologicznego pisarstwa. Tracimy pewność w obszarze tego kim jesteśmy. Należymy coraz bardziej do kategorii tego, kim byliśmy. Kim mamy być, pozostaje wciąż niejasne. Trudno więc pisać o kondycji człowieka współczesnego nie popadając w purnonsens.

 

 

Dziś cały świat stoi na granicy. Sherry Salman pyta: „Gdzie jesteśmy, gdy nic nie ma w środku”. Może wciąż tam, gdzie byliśmy, jak jeszcze był środek. Jesteśmy satelitami, które nie wiedzą, że krążą wokół wielkiej czarnej dziury. Być może wszystko, co możemy sobie uświadomić, to fakt, że to spiralna podróż po horyzoncie zdarzeń w oczekiwaniu na punkt osobliwości. Być może James Hillman, jeden z wielkich protoplastów tego stanu świadomości, uważał się za eks-centryka rozpoznając, że środka już nie ma.

 

Pozostaje pisanie nienaukowe, które też ulega degeneracji. W dobrym wydaniu kontynuuje tradycję opowiadaczy historii, dotykających sfery doświadczenia niedostępnej tekstom naukowym. W gorszym wydaniu przybiera formę marnej groteski, niczym ilustracja kohutowskiej potrzeby w stanie głębokiej frustracji. Szeroko uśmiechający się na swoich profilach autorzy poradników samopomocy, wielbiciele pseudo-duchowych holistycznych renesansów, które w istocie są rozpaczliwymi próbami przytrzymania się krawędzi, w sytuacji powolnego, lecz nieuchronnego zasysania przez wielką czarną dziurę. Jakbyśmy się zbiorowo stali bohaterem poematu Teodora Roethke.

 

Czym jest szaleństwo, jeśli nie godnością, z którą
Dusza nie godzi się na świat, na sytuację?
Pożar dnia! Wiem, jak czyste są czyste rozpacze,
Mój cień bywał przyparty do spotniałych murów.
Ta skalna okolica – czy w niej jaskiń cienie,
Czy kręta ścieżka? Krawędź – oto moje mienie.

Theodore Roethke: W Ciemny Czas, tłum. Stanisław Barańczak

 

W czasach wielkiego przejścia zbiorowość jest przeniknięta strachem, który sieje nasiona nienawiści. Nienawidząc innych, nie umiemy kochać siebie. Odwracając się od siebie, odwracamy się od innych. Zapatrzeni w horyzont, plecami do siebie, wypatrując światła, nie widzimy, jak z naszych własnych tkanek wyziera mrok.

 

A jednak w dziwnym akcie jakiegoś samozachowawczego odruchu zbudowaliśmy nowe wspaniałe media. Zapewniliśmy sobie tym samym stały dostęp do obszaru przerażenia nieuchronnością doświadczanych zmian. 3G, 4G, 5G – z prędkością światła połączy nas wszędzie ze wszystkimi. I nikt już z nikim nie jest połączony. Prawdy intelektu starzeją się i odchodzą. Prawdy emocjonalne nie umierają. Kiedy gwiazdozbiory wielkich idei odchodzą do lamusa, ustępując nowym, pojawiają się szczeliny. Z tych szczelin wyzierają prawdy emocjonalne, niczym bestie spoglądające w nas z otchłani odwiecznego cyklu narodzin i śmierci. Otuleni łupinkami cywilizacyjnych zdobyczy, w obliczu zalążków nowego początku, stajemy się stadem dinozaurów. Świat wiruje nam, a technologiczny spin osiąga powoli wartości trudne do pomieszczenia. Przestajemy za nim nadążać. W pogoni za wieczną młodością, starzejemy się, szybciej od nas samych.

 

Psychologia nazywa to stresem.

 

Gadzie części naszego mózgowia pulsują aktywowane emocjami, które wyzierają ze szczelin pootwieranych zalewem multimedialnej sieczki i atakują nas, przenikając do wnętrza porami skóry. A my bronimy się przed czymś, co jest zarazem odwiecznym przedmiotem naszych tęsknot.

 

Życie w czasach przejścia to trawers wąskiej grani. Dotychczas świadomość solidnego podłoża tkanki społecznej daje poczucie bezpieczeństwa. Jak w tradycjach inicjacyjnych, gdzie wychodząc ze wspólnoty na ostrze noża samotności, w końcu wracało się do niej nawet, jeśli możliwość powrotu nie była gwarantowana. Gdy jednak cała zbiorowość wychodzi z siebie i staje się tłumem samotnych osób, to tak jakby nie było nic oprócz grani. Wtedy droga staje się orbitowaniem wokół pustki. Stajemy się duchami, nasze obcowanie ogranicza się do przestrzeni wirtualnej.

 

Broniąc się przed przeżywaniem pustki w naszych prywatnych centrach, wzmacniamy sieć pustych powiązań, karmiąc pulsujący obraz Wielkiej Pustki w środku zbiorowości. Błąkamy się. Jesteśmy jak plankton w paszczy wieloryba. Dopiero, gdy rozpoznamy pustkę naszych czasów, bezsensowność pogoni za nowym wspaniałym światem, możemy zrezygnować z maniakalnej aktywności nieprzeżywania. Możemy zwrócić się ku sobie samym i dostrzec, że to my jesteśmy duchami, które widzimy. Możemy przestać się błąkać.

 

„To my jesteśmy duchami, które widzimy” (Jeannie Lynn Paske)

 

Gromadzimy się wokół Wielkiego Drzewa. Ono jest nam potrzebne.

Stajemy pod nim.

Krążymy wokół.

Jesteśmy jego liśćmi.

Drzewo potrzebuje korzeni.

 

Bezmyślna produkcja tnie powiązania. Uważność jest pokarmem a refleksja jest nawozem. Niewiele od nas zależy, a zarazem tak wiele. Wszyscy jesteśmy współodpowiedzialni za życie drzewa, choć nikt z nas nie może go zagwarantować.

ZapiszZapisz

O autorze

Tomasz J. Jasiński jest psychoanalitykiem jungowskim i członkiem zarządu Raven. Studiował filozofię, psychologię i psychotronikę na kilku różnych uniwersytetach w kraju i za granicą. W trakcie kilkunastoletniej praktyki psychoterapeutycznej pracował z osobami dotkniętymi różnymi formami cierpienia i w różnym wieku, począwszy od osób poniżej trzeciego roku życia, do osób osiemdziesięcioletnich.

Interesuje się naturą cierpienia i procesami leczenia, ujętymi z perspektywy psychologii głębi i duchowości, punktami zranienia i zniszczenia w życiu indywidualnym i zbiorowym oraz powstającymi z nich potraumatycznymi strukturami rzeczywistości. Jest autorem tekstów w temacie spotkań między różnymi obszarami doświadczenia oraz przekraczania granic mentalnych wynikających z ustępującego paradygmatu myślenia o świecie i człowieku.

0 Comments
Udostępnij
Małgorzata Kalinowska
contact@raven.edu.pl
Brak komentarzy

Post a Comment

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.