Gdyby Donald Trump robił sobie selfie, bylibyśmy na nim wszyscy – Thomas Singer
Źródło: billmoyers.com, 12 sierpnia 2016
Przedruk i przekład za zgodą autora
Przekład: Małgorzata Kalinowska
Psychoanalityk jungowski Thomas Singer stwierdza, że Donald Trump jest współczesnym wcieleniem Narcyza – intruzywnym, wszechobecnym i trudnym do zniesienia zwierciadlanym odbiciem najgorszej twarzy Ameryki.
Ponieważ mocny przywódca prowokuje w nas niesłychanie silne projekcje, dzięki którym jesteśmy w stanie zobaczyć w nim zarówno zbawcę, jak i diabła, uzdrowiciela, jak i niszczyciela, relacje pomiędzy polityką, mitologią i psychologią od dawna budzą moje zainteresowanie – przyglądam się im zarówno jako psychoanalityk jungowski, jak i psychiatra. Dla mnie i mnie podobnych ten rok jest niesłychanie interesujący.
Pomyślałem wtedy, że Trump używa najdłuższego kijka do selfie z możliwych, a jego obraz budzi silne reakcje na całym świecie. Przedstawiane przez niego uproszczone pomysły dotyczące kwestii rasowych, etnicznych, płci i narodowego bezpieczeństwa wzbudzają w nas intensywne emocje…
Właściwie na początku nie traktowałem Donalda Trumpa poważnie. Zacząłem nagle o nim myśleć, gdy w trakcie podróży do Australii tej wiosny zobaczyłem młodego mężczyznę podstawiającego swego Iphone’a na kijku pod pyszczki misiów koala i robiącego selfie sobie i swojej dziewczynie. Pomyślałem wtedy, że Trump używa najdłuższego kijka do selfie z możliwych, a jego obraz budzi silne reakcje na całym świecie. Przedstawiane przez niego uproszczone pomysły dotyczące kwestii rasowych, etnicznych, płci i narodowego bezpieczeństwa – wszystkich tych czynników, które składają się na to, co nazywamy w psychologii analitycznej „psychiką grupową” – wzbudzają w nas intensywne emocje. Zajmuję się polityką trochę od innej strony niż większość politycznych komentatorów – zgłębiam psychikę grup, interesując się tym jej fragmentem, który każdy z nas niesie w sobie na indywidualnym poziomie, tym, co mieści się w naszym wspólnym doświadczeniu zanurzenia w tych samych wodach zbiorowych emocji.
Każdy z nas odbył swoją rundkę z Trumpem w ostatnich miesiącach – obsesyjną, fascynującą, dramatyczną, a czasem nawet przerażającą trasę, która przypomina jazdę kolejką górską. Czasem wydaje się, jakbyśmy osuwali się w coś całkowicie niezrozumiałego – tak jak w wypadku niedawnego jego komentarza, według którego „Amerykanie od drugiej poprawki”, mogliby coś wreszcie zrobić z Hillary Clinton.
Sam również dałem się wciągnąć w to przeciąganie liny i na pograniczu paniki zastanawiałem się, co się na miłość boską dzieje, gdy odkrywałem, że omało co nie zostałem całkiem połknięty przez tę dynamikę.
Trump przyciąga do siebie uwagę, gdziekolwiek się nie pojawi. Wszędzie znajduje się w centrum zainteresowania. Dla niektórych to inspirujące. Dla innych traumatyzujące. Jest niesłychanie ekspansywny – czasem określamy takie osoby jako „wielkościowe”. Mnie najbardziej interesuje jego zdolność do wzbudzania silnych zbiorowych emocji i kwestii związanych z tożsamością grupową, co pozwala mu wpasować się z łatwością w oczekiwania sporej części populacji. Niewątpliwie uruchamia bardzo silne procesy w amerykańskiej psychice, które rozgrzewają do czerwoności nasze polityczne myślenie i zachowanie. Niektórzy uważają go za całkowitego narcyza, który czerpie energię ze swego otoczenia niczym wielka czarna dziura i stanowi wielkie zagrożenie dla amerykańskiego życia, niczym wróg publiczny numer jeden. Inni widzą go jako dynamicznego i skutecznego biznesmena, odnoszącego sukcesy i potrafiącego odważnie mówić o kwestiach, których wielu wolałoby uniknąć.
W mistrzowski sposób rozwija swoją sławę, grając na naszej narodowej tendencji do przedkładania iluzji nad rzeczywistość.
Najłatwiej rzecz jasna jest rozumieć fenomen Trumpa jako przejaw czegoś jednolitego – powiedzieć, że jest bufonem, albo demonicznym demagogiem, czy zbawcą. Ale zarówno on sam, jak i otaczający go cyrk medialny to daleko bardziej złożone zjawiska, niż mogłoby się wydawać. Próbując poskładać razem niektóre z rozmaitych fragmentów naszej zbiorowej podróży u boku Trumpa zdałem sobie sprawę z tego, że ścigam mityczną bestię. Za każdym razem, gdy tylko wydawało mi się, że zaczynam rozumieć jej naturę, mogę ją pochwycić, czy zabić, pojawiała się w innym przebraniu, w zwielokrotnionej postaci.
Jedno, co mogę stwierdzić bez żadnej wątpliwości, to, że Trump sięga szczytów gdy jest najzwyczajniej okropny. Im gorzej się zachowuje, tym więcej przyciąga uwagi, i tym bardziej jedni go uwielbiają, a inni potępiają. Nie należy go jednak lekceważyć bez względu na to, jak żałośnie by się nie zachowywał. Nie daje się zbić z tropu i zachowuje przebiegłość nawet wtedy, gdy odsłania się jego całkowita polityczna niekompetencja. Może i zgrywa głupca, ale nim w żadnym wypadku nie jest. W mistrzowski sposób kształtuje swą popularność, grając na naszej narodowej tendencji do przedkładania iluzji nad rzeczywistość. Zna dobrze znaczenie przesady i mitotwórstwa, wie jak zapisać się w ludzkiej pamięci i pozować na symbol czegoś, co jest niesłychanie ważne, a co może okazać się tak naprawdę nic nie warte. Przede wszystkim zaś, na jakimś głębokim poziomie, doskonale rozumie amerykańskie umiłowanie wielkości i tęsknotę za nią – i lęk przed jej utratą.
Stopniowo, w trakcie ostatnich kilku miesięcy, przestawałem koncentrować się na samym Trumpie, a zacząłem zwracać coraz większą uwagę na odpowiedź, którą wzbudza w tak wielu ludziach. Coś podobnego przydarzyło się mnie samemu, gdy obserwowałem młodą parę z kijkiem do selfie pozującą przed misiem koala. Uderzyło mnie, że Trump wydaje się być intruzywnym, wszechobecnym i trudnym do zniesienia zwierciadlanym odbiciem tego, co uważam za najgorszą z możliwych twarzy Ameryki. Jego zastraszające, agresywne, materialistyczne i rasistowskie pozy, całkowicie pozbawione refleksji, sprawiają, że jest tym, co świat musi widzieć jako najgorszą stronę wielkości Ameryki. Nic dziwnego, że sam Putin mógłby sobie życzyć jego zwycięstwa.
Jako selfie naszej najgorszej strony Trump jest nowoczesnym wcieleniem Narcyza, greckiego pięknego młodzieńca, który nie zauważa nikogo poza sobą samym. Jego koncentracja na sobie i wielkościowość przemawiają do jego wielbicieli, będąc wyrazem ich desperackiej potrzeby czegoś wielkiego i potężnego, co pozwoli im uniknąć konfrontacji z „lękiem przed wyginięciem”. Nie chodzi tu o sam „instynkt śmierci”, jak określił to Freud na poziomie psychiki jednostek, a raczej o lęk przed tym, że wszystko to, co dla nas ważne, ostatecznie zniknie. Widzę go wszędzie w mojej pracy, zawsze boimy się, że „nasi ludzie” – biali, czarni, muzułmanie, Latynosi, do której grupy byśmy nie należeli – są zagrożeni wyginięciem. Z całą pewnością wielu czuje, że sama Ameryka jest nim zagrożona. Jeżeli nie na poziomie świadomym, to nieświadomie żywimy również lęk, że życie na naszej planecie zagrożone jest unicestwieniem.
Nie możemy w żadnym razie lekceważyć ogromnej ulgi, która dla wielu płynie z oswobodzenia z kajdan politycznej poprawności, doświadczanej przez nich jako narzuconej siłą.
Stąd też wywodzi się mój główny stawiany tutaj wniosek – projekcja wielkości Trumpa znajduje swój doskonały odpowiednik w narcystycznym zranieniu, niesionym przez wielu Amerykanów w samej istocie poczucia tego, kim jesteśmy. To przecież jego polityczny geniusz, choć nikczemny, ale skuteczny, zbudował kampanię wyborczą na ataku na polityczną poprawność: „Wywalmy ich stąd!”. Ten nakaz pojawił się najpierw na jego wczesnych wiecach, gdy zachęcał swoich zwolenników do usuwania protestujących przeciwników jego kandydatury. Poprzedzał on późniejsze nawoływania do usuwania z kraju muzułmanów, Meksykanów i innych, których przedstawiał jako zagrożenie dla Amerykańskiego Stylu Życia.
Nie możemy w żadnym razie lekceważyć ogromnej ulgi, która dla wielu płynie z oswobodzenia z kajdan politycznej poprawności, doświadczanej przez nich jako narzuconej siłą, i z możliwości dania ujścia mrocznej stronie kryjącej w sobie rasizm, seksizm i wrogość wobec innych, różnych od nas samych. Hasło „Wywalmy ich stąd!” jest obietnicą daną przez Trumpa jego zwolennikom, według której obroni kraj przed dalszym zniszczeniem i upadkiem. Jest podstawową obronną zasadą jego kampanii. Bronić, zastraszać i atakować – to właśnie potrafi najlepiej. Indentyfikując się z nim jego zwolennicy odnajdują w jego wielkościowości lekarstwo na własne poczucie bezsilności i niższości, i siłę do walki przeciw unicestwieniu tego, co uznają za własne. Gdy tylko wróg zostanie usunięty, połączą się ze swym Wielkim Przywódcą w jego prawej krucjacie, aby „Uczynić Amerykę znów Wielką”.
I w magiczny sposób odnajdą w tym nieśmiertelność – uwiecznieni na selfie wraz z nim, który niesie w sobie cząstkę każdego z nas.
Thomas Singer jest psychiatrą i psychoanalitykiem jungowskim żyjącym w San Francisco Bay Area. Esej oparty jest na rozdziale książki „A Clear and Present Danger: Narcissism in the Era of Donald Trump” (redakcja: Leonard Cruz i Steven Buser), wydanej przez Chiron Publications. Dr Singer napisał kilka innych książek, ostatnią pod wspólną redakcją z Dr Joergiem Rasche z Niemiec: „Europe’s Many Souls: Exploring Cultural Complexes and Identities”. Polski przekład jego artykułu „Kompleksy kulturowe” napisanego wspólnie z Catherine Kaplinksy ukazał się na stronie e-jungian.pl w 2015 roku.